Mam trójkę wspaniałych dzieci. W dniu, gdy po raz pierwszy zostałem tatą, czułem się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie (podobnie zresztą jak za drugim i trzecim razem!). Obok nieopisanej radości, poczułem jednak także ogromną odpowiedzialność. Dosyć szybko dotarło do mnie, że od tej pory muszę wziąć na siebie rolę „przywódcy stada”. Oczywiście, wcześniej dbałem o dom, o żonę itd., ale teraz poczułem, że nastąpiła znacząca zmiana… w moich rękach spoczywało życie małej, bezbronnej istoty, mojego dziecka. Moim zadaniem miało być od tej pory dbanie o jego rozwój, dobrobyt i bezpieczeństwo.
Chciałem wypełnić tę rolę w 100%. Jak na opiekuna rodziny przystało, za punkt honoru przyjąłem troskę, aby moim dzieciom nie stała się żadna krzywda. Dosłownie żadna. Kiedy były malutkie, starałem się zadbać, aby się nie przewróciły, nie uderzyły itd. Jeśli już się zraniły, miałem silne poczucie winy, że nie dopilnowałem wszystkiego, a mogłem przecież je uchronić przed bólem. Kiedy chorowały, czułem frustrację i byłem zły, że nie mam żadnego wpływu na tę sytuację, że nie mogę niczego zrobić, aby im ulżyć w cierpieniu. Przerażały mnie zasłyszane w telewizji przypadki dzieci skrzywdzonych przez dorosłych (np. głośna historia 10-latki zabitej w sklepie w biały dzień w obecności rodziców przez przypadkowego mężczyznę[1]). Wierzyłem, że jeśli tylko będę czuwać nad moimi dziećmi, jestem w stanie uchronić je przed podobnymi zagrożeniami. Nawet, gdy dzieci już nieco podrosły, spacerując z nimi, starałem się być blisko nich i, niczym filmowy bodyguard, rozglądałem się naokoło, skanując wzrokiem podejrzanych ludzi i starając się eliminować wszelkie potencjalne zagrożenia.
Postawa mogłaby się wydawać prawidłowa. Czy nie tak powinien postępować rodzić? Czy nie powinien „dmuchać i chuchać”, aby jego dziecku nie stała się krzywda? Po latach muszę pokornie przyznać, że chociaż intencje miałem dobre, moje postępowanie miało pewne rysy.
Po pierwsze, tak skrupulatnie dbając o bezpieczeństwo dzieci, nie dopuszczając możliwości, by stała im się jakiekolwiek zło, zapomniałem o… Bogu. Przecież to On w swojej łaskawości, pozwolił mi zostać rodzicem, to On powierzył mojej opiece los moich dzieci; to On jest przecież także ich Ojcem. Kocha je – dlaczego miałby dopuścić ich krzywdę? Jeśli nie chcę odstąpić dzieci na krok, bojąc się, że coś im się stanie, gdzie jest miejsce na ufność? Prawdziwa wiara, prawdziwa ufność Bogu, zakłada, że On wie, co dla mnie i dla moich dzieci dobre. Jeśli nie potrafię Mu zaufać, jeśli chcę SAM, wyłącznie swoimi siłami i środkami zabezpieczyć los dzieci, czynię z siebie Boga (1. przykazanie!).
Po drugie: przesadnie „dmuchając i chuchając” na dziecko, tworzę mu sztuczną ochronę, zamykam je „pod kloszem”. Jak dziecko ma nauczyć się życia, jeśli nie pozna konsekwencji swoich, czasem złych, decyzji? Jak ma być odporne na późniejsze życiowe porażki (niestety, prawdopodobnie ich nie uniknie), jeśli teraz nie upadnie, nie uderzy się itd. W ostatnim czasie naukowcy z Uniwersytetu w Minnesocie ogłosili wyniki trwającego 8 lat eksperymentu: okazuje się, że młodzi ludzie, których rodzice wykazywali nadopiekuńczość, znacznie trudniej nawiązują kontakty z rówieśnikami, gorzej radzą sobie z problematycznymi sytuacjami w szkole[2].
Uważajmy zatem, bo choć działając w dobrej wierze, możemy zrobić naszym pociechom krzywdę. Pozwólmy im rozwinąć skrzydła; niech wyrosną w przyszłości na samodzielnych i mądrych dorosłych, na dzielnych żołnierzy Chrystusa[3]. Wierzę, że z Bożą pomocą na pewno tak właśnie się stanie.
[1] https://wiadomosci.wp.pl/sad-apelacyjny-utrzymal-wyrok-dozywocia-dla-samuela-nowakowskiego-mezczyzna-zabil-siekiera-10-letnia-dziewczynke-6048886279857281a
[2] https://tvn24bis.pl/24-godziny,140,m/szkodliwa-nadopiekunczosc-rodzice-ze-smiglowca-przeszkadzaja-dzieciom,847384.html
[3] 2 Tm 2,3